Niemieckie stroje, obce pieśni. Taki był dolnośląski foklor

2014-04-05  20:01

Kiedy zaczynałem pracować jako etnolog, zniechęcano mnie, że "to najgorszy region, bo tu nic nie ma i jest tylko mieszanka". A właśnie na tym polega bogactwo kulturowe Dolnego Śląska, na bogactwie różnorodności wątków kulturowych - opowiada badacz kultury Henryk Dumin.

Rozmowa z Henrykiem Duminem*

Lucyna Róg: - Folk, folklor, stylizacja muzyki ludowej - dla przeciętnego Polaka nie ma między nimi różnicy. Drażni pana, gdy ludzie utożsamiają "My, Słowianie" Donatana i Cleo z polską tradycją?

Henryk Dumin: - Takie skojarzenia akurat mnie nie irytują, bo odnoszą się dość niezobowiązująco do obszaru, skąd zaczerpnięto inspiracje plastyczne, melodyczne i wykorzystano rekwizyty kojarzone z wiejskością. Popularny teledysk jest udaną formą zabawy tematem. Nie przywiązywałbym zbyt dużej wagi do jego znaczenia dla obrazu tradycji.

Polski folklor, zarówno w kraju, jak i na świecie, kojarzy się niestety powszechnie z czymś innym - ze scenicznymi rewiami zespołów pieśni i tańca. Zaczęto je tworzyć w latach 50. pod pozorem prezentowania tradycji w przestrzeni scenicznej. Miały pokazywać jednoznaczny obraz wsi - wesołej, kolorowej, roztańczonej i wyłącznie optymistycznej z powodu zmiany ustrojowej. Były obficie dotowane przez najróżniejsze państwowe przedsiębiorstwa i stanowiły rodzaj laurki dla ówczesnej władzy, która - jak wiemy - występowała jako rzecznik ludu pracującego miast i wsi.

Prowadzili je profesjonaliści - choreografowie i chórmistrzowie, którzy tworzyli z członkami tych zespołów rewie wzorowane na radzieckich widowiskach. Na scenę wychodziły kobiety z wyzywająco uszminkowanymi ustami, ubrane jednakowo jak w mundury i razem z mężczyznami tańczyły w rytm jedynie skocznych melodii. Ich układy taneczne także nie miały nic wspólnego z polską tradycją. Nie było tam miejsca na autentyczność przeżyć ludzi śpiewających pieśni, których nauczyli ich rodzice czy dziadkowie, ani na energię, jaka wyzwala się w tańczących. Była tylko bezduszna realizacja zadań scenicznych.

Artystyczne efekty bywały czasem dramatyczne, jak np. podczas występu jednego z dolnośląskich wiejskich zespołów w Legnicy. Całe kółko wirujących staruszek spadło za scenę. Starszych pań nigdy nie zmuszano do takich wyczynów, była to domena młodych. Każdy znał swoje miejsce i swój czas. To kwestia wyczucia i właśnie - kultury.

Na Dolnym Śląsku działa kilkaset grup folklorystycznych. W jakim stopniu odwołują się do swojego dziedzictwa?

- Nieudolne stylizacje na radziecką modłę dożywają swoich dni, ale w ich miejsce pojawił się tzw. nurt biesiadny. Znamy go z lokalnych festynów, których jedynym celem jest rozbawianie widowni. Nie ma tam niestety tradycji, jej bogactwa i nawiązania do dziedzictwa kultury polskiej wsi.

A może to po prostu nowa tradycja?

- Nie ma czegoś takiego jak "nowa" tradycja. Tradycja jest albo jej nie ma. O tym, co przejdzie do tradycji z obecnej rzeczywistości, dowiedzieć się będzie można od trzeciego pokolenia, które przyjdzie po nas. Współcześni o tym nie zdecydują.

Ochrona kanonu tradycji pozostających jeszcze w żywym przekazie jest bardzo ważna. Trzy lata temu nasz kraj ratyfikował konwencję UNESCO w sprawie ochrony niematerialnego dziedzictwa kulturowego. Niestety, nic za tym nie poszło. Przykładowo, w regionach planowano tworzyć stanowiska "konserwatorów zabytków niematerialnych" przy urzędach marszałkowskich. Dzięki temu można byłoby dokonywać wpisów cennych zjawisk na krajową listę, tworzyć regionalne rejestry, starać się o wpisy na prestiżową listę UNESCO, wprowadzać programy ochronne i edukować młodzież. Dotychczas jednak tylko dwa lub trzy regiony w Polsce stworzyły u siebie takie stanowiska. Działania te są konieczne na Dolnym Śląsku wobec powszechnego zalewu tandetną biesiadą, która ma udawać tradycję.

Co rozumie Pan przez kanon tradycji?

- Tradycje, do których się odwołujemy, zostały ukształtowane w tzw. "złotym" okresie kultury włościańskiej. Był to czas po uwłaszczeniu chłopstwa, czyli około połowy XIX stulecia i trwający do drugiej wojny światowej. Wówczas wieś mogła pożytkować nadwyżki produkcji na potrzeby, które można nazwać zbytkami.

Dziedzictwo kulturowe polskiej wsi jest imponujące. Tradycja ludowa stała się znakiem naszej tożsamości, z której czerpali przedstawiciele wszystkich warstw. Do tego właśnie kanonu staramy się odwoływać także obecnie. Jeżeli zaczniemy go zmieniać, powstanie coś zupełnie innego i niepodobnego do pierwowzoru. Można inspirować się treściami tradycji i transponować je, ale pradawna ballada musi być przede wszystkim rozpoznawalna, żebyśmy wiedzieli, że z nią mamy właśnie do czynienia.

Na Dolnym Śląsku powracanie do tradycji i jej promowanie jest tym trudniejsze, że ludzie pochodzą tu z wielu stron i nie mają wspólnych pieśni czy strojów.

- Kiedy zaczynałem pracować jako etnolog, zniechęcano mnie, mówiąc, że "to najgorszy region, bo tu nic nie ma i jest tylko mieszanka". A właśnie na tym polega bogactwo kulturowe Dolnego Śląska - na bogactwie różnorodności wątków kulturowych istniejących tutaj obok siebie. Udowodniłem to niejednokrotnie, odnajdując unikalne pieśni, tańce, zwyczajowe oracje i muzykę.

W okresie PRL-u próbowano w całym regionie narzucić tzw. "dolnośląski model". Osiedleńcy mieli ubierać się w dolnośląskie stroje według wzorów noszonych przez wysiedloną ludność niemiecką i śpiewać obce im pieśni polskojęzycznych autochtonów spod Sycowa.

Ludzie się nie buntowali?

- W zaciszach domowych i kręgach rodzinnych pielęgnowano rodzime tradycje - jak w czasach zaborów - w pewnym utajnieniu. Ale ludzie nie ryzykowali. Takie były czasy. Wszyscy mieli dosyć dramatów świeżo pamiętanej wojny. Górale czadeccy schowali swoje pięknie haftowane stroje do skrzyń, zarzucono stosowanie gwar i nie demonstrowano inności wobec obcych sąsiadów.

Wszechobecny na Dolnym Śląsku był syndrom pogranicza - wszyscy byli długo wyobcowani. Dopiero w czasie stanu wojennego ludzie w wioskach dali się namówić na otwarte demonstrowanie swojej kultury. Zaczęto śpiewać pieśni kresowe, pojawiły się na scenie ludowe pieśni religijne. Kolędnicy z Gościszowa pokazali, jak zło traci głowę, w widowisku herodowym.

Z czasem podupadający reżim nie miał już siły tropić tych aktywności. Do tego doszły najwyższe nagrody na festiwalach tradycji w kraju i poza granicami.

Jak ubierają się dolnośląskie grupy?

- Zespołom, które nie chciały ubierać się po dolnośląsku, czyli według niemieckiej modły, podsuwano katalogi, mówiąc: "wybierzcie sobie coś ładnego". I tak np. kobiety z zespołu śpiewaczego z miejscowości pod Jelenią Górą sprawiły sobie na koszt gminy dość drogie panieńskie stroje rozbarskie, mimo że żadna z nich nie miała korzeni górnośląskich i nie były już pannami.

Ciocia mojej żony śpiewa z kolei w grupie, w której panie wychodzą na scenę w zgniłozielonych sukniach, na które nakładają czarne fartuchy z koronką, a do tego na głowę wkładają rosyjskie kokoszniki z cekinami. Ich strój nie ma związku z żadną tradycją. Jest po prostu wytworem czyjejś wyobraźni inspirowanej może jakąś wizytą w cyrku. Gminy ponoszą koszty, a efekt wychodzi żałosny. Przykładów takich chybionych działań odnajdziemy na Dolnym Śląsku całe mnóstwo.

Zespoły, którym pan pomaga, przywożą nagrody z Ogólnopolskiego Festiwalu Kapel i Śpiewaków Ludowych w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą. To najważniejsza impreza, w której występujących oceniają znawcy tradycji.

- To bardzo trudny festiwal. Wymaga od uczestników długotrwałych przygotowań, ale uzyskana nagroda traktowana jest jak przyznanie szlachectwa. Tam pokazują swą klasę świadomi swej wartości potomkowie włościan. To nie tylko kwestia mistrzowskiego zaśpiewania, ale też przedstawienia unikatowych pieśni.

Dzięki wykonawcom z Dolnego Śląska są obecne na ogólnopolskiej scenie polskie regiony kresowe: Podole, Wołyń, Polesie... Stąd są też górale czadeccy i świetni wykonawcy wywodzący się od Polaków z Bośni. Ostatnie nasze odkrycie to zjawiskowa śpiewaczka z wioski Rząsiny koło Gryfowa Śląskiego.

Jest w tym chyba znak czasu, że to nie etnolog uczy się od ludzi o ich tradycjach, ale odwrotnie - musi im te tradycje uświadamiać.

- Zespoły wierzą w moje czyste intencje, a ja staram się ich nie zawieść. Często podpowiadam tropy, inspiruję, ale nigdy nie jest to jakiś dyktat. Jestem trochę jak archeolog mający "nosa", w którym miejscu zagłębić łopatę, by odkryć kolejny skarb faraonów.

Często znajdujemy w ten sposób niematerialne zabytki wielkiej wartości. Potem są najwyższe nagrody, wyjazdy, programy radiowe i telewizyjne, szacunek otoczenia i autorytet środowiskowy.

Jak wygląda pana praca z takim zespołem?

- To często dość żmudne analizy starych fotografii sprzed wojny lub okresów tuż powojennych, czasem wspomaganie się pamięcią bliskich i znajomych. Zawsze chodzi o to, by mieć coś oryginalnego, czego inne grupy nie mają.

Bywają też przypadki o najwyższej skali trudności, kiedy przy zespole czuję się jak lekarz nad łożem beznadziejnie chorego, np. na "biesiadę galopującą" lub "stwardnienie stylizacją". Udało mi się wyprowadzić z tych stanów krytycznych wiele zespołów. Takim był przypadek zespołu Lasowianie z Pieńska, z którym zaczęliśmy od opracowania zróżnicowanych strojów nawiązujących do dawnych form, by wystąpić na festiwalu kazimierskim i zdobyć drugą nagrodę za niezwykłe pieśni i najwyższej jakości ich wykonanie.

Chociaż amatorów tandetnych wykonań nie brakuje, to celem nadrzędnym w polityce kulturalnej zarówno państwa, jak i małej gminy pozostaje nadal ochrona i promocja wartości narodowego dziedzictwa. Integruje nas to wokół tego, co wspólne. Publiczność często będzie domagała się taniej wesołości, siarczystych przytupów i dzikich pohukiwań. Na scenie pokazuje się emocje. Można na niej być mądrym albo głupim i także dostać brawa. Zawsze pozostaje to kwestią wyboru.

* Henryk Dumin - etnolog, badacz kultury w warunkach przerwanej ciągłości osadniczej, popularyzator i animator kultury ludowej Dolnego Śląska, autor i realizator "Programu Ochrony Tradycji i Kultury Wsi". Promuje niematerialne dziedzictwo regionu, w tym wybitnych artystów ludowych, angażuje kolejne młode pokolenia w przekazywanie tradycji. Jest organizatorem cyklu konkursów i imprez folklorystycznych: "Spotkania z folklorem", "Mała Wielkanoc", "Święto Chleba", "Przegląd Pieśni Małomiasteczkowych", "Dożynki we dworze", a także wystaw muzealnych, m.in. "Pamiątki wędrówki". Laureat prestiżowej Nagrody im. Oskara Kolberga (2010) oraz Nagrody Marszałka Województwa Dolnośląskiego (2013).

Lucyna Róg

Materiał jest częścią cyklu: "Tożsamość Dolnoślązaka - Unia Wielu Kultur" Gazety Wyborczej Wrocław, ukazującego się w Magazynie z Dolnego Śląsku.

Materiał publikowany jest w ramach porozumienia zawartego pomiędzy Dolnośląską Kulturą i Sztuką i Gazetą Wyborczą we Wrocławiu.

----
Źródło: Gazeta Wyborcza Wrocław
Zdjęcia: Agencja DOKiS.PL

https://www.traditionrolex.com/30