Maliszewszczyzna na poboczu torowiska [MIESIĘCZNIK ODRA]

2014-08-31  17:16

Nie pochylą się nad tą prozą pewnie szacowne gremia jurorskie, które – wobec zanikania życia intelektualnego – próbują układać nagrodami ważność literacką autorów. Ale ona o to nie dba, rośnie swobodnie, żyje i gwiżdże na poklask i w tej niepodległości cały jej urok.

Źródło: fundacja-karpowicz.org

Karol Maliszewski: Przemyśl-Szczecin. Fundacja im. Tymoteusza Karpowicza, Wrocław 2013, s. 128. 

Nie wiem, dlaczego książka Przemyśl – Szczecin Karola Maliszewskiego miałaby być uznana za jakąś szczególną książkę o Polsce. Jeżeli już to o Polsce odchodzącej, zanikającej – bo takich pociągów, w których hipotetycznie można by umieścić ten oniryczno-makabryczny teatr, którym można by nakarmić Maliszewszczyznę (pisaną przez duże M.) czy też, którym Maliszewszczyzna mogłaby się nakarmić – w Polsce już coraz mniej, a niedługo znikną zupełnie. Po prawdzie nie ma też Polskich Kolei Państwowych i wydaje się, że cały ten świat domyślnie tworzący tło powieści Maliszewskiego – znika bezpowrotnie w gąszczu projektów, spółek, przedsiębiorstewek i ogólnie rozumianej europeizacji. Jeżeli Przemyśl – Szczecin to książka o Polsce, bolesnej, dotkliwej, rozmemłanej, to nie bardziej jednak niż Trociny Vargi, Piaskowa Góra Joanny Bator czy jeszcze kilka innych wydanych w ostatnich latach powieści, w których silnie był obecny negatywny resentyment do kraju nad Wisłą i Wartą. Nie ma już tych kolei, tych pociągów i nie ma w sensie dosłownym tej Polski, którą odkrywają nowi i starzy interpretatorzy prozy autora Manekinów,SajgonuDziennika Pozornego. To zresztą nie nowy problem z Maliszewskim prozaikiem, Maliszewskim poetą, Maliszewskim krytykiem (tak, tak, także krytykiem!) – z jednej strony zakorzeniony w bolesnym konkrecie, z drugiej wymykający się uproszczonym diagnozom i szufladkom typu „mała ojczyzna”. Wydaje się, że prawdziwa energia koła zamachowego Maliszewszczyzny ma swoje źródło zupełnie gdzie indziej niż na poziomie opisywactwa, literackiej publicystyki czy nawet poważnej rozmowy o Polsce, kraju naszym. To żywioł języka, zauroczenie jego melodią i możliwościami sprawczymi, jego autonomiczną siłą, którą można wykorzystać. W tym sensie Przemyśl – Szczecin to bardziej książka o polszczyźnie niż o Polsce, bo jej siła wyrazu i coś, co można nazwać współczesnym sznytem siedzi w języku, a nie w sztafażu, jaki buduje, nie mówiąc już o tak zwanej akcji. Równocześnie, jednak nie da się pomyśleć sobie wyobrazić sceny zPrzemyśl- Szczecin w ekspresie Shinkansen. Nie, to musi być polski pospieszny, to musi być rozmiękająca zima, to muszą być modernizowane produkty Pafawagu, w których nadal unosi się charakterystyczny swąd metali ciężkich z tym, że ten Pafawag istnieje już bardziej w głowie czytelnika i pisarza. Zaś dźwięczna, skrząca się polszczyzna to poręczne narzędzie, katapulta, jakiej można użyć dla przetransportowania czytelnika ku sprawom naprawdę istotnym. Polszczyzna jako narzędzie sądu ostatecznego nad światem możliwym do opowiedzenia? Dlaczego nie? Taki to przewrotny pseudomesjanizm! Nad pociągiem unosi się widmo jakiegoś polo-matrixa i/lub PKP-incepcji; ponurej, sterowalnej z zewnątrz komory zdarzeń, która świat udaje, świat wyświetla na ścianach monady, ale wcale nie jest światem. Stoi za tym tajna koncepcja rzeczywistości użyta do budowy prozy, która głosi, że świat sam z siebie nie istnieje. Świat trzeba sobie opowiedzieć, każdy sobie samemu i innym musi opowiedzieć ten świat. Tak jak pozwala na to język i własna świadomość – niepełnie, fragmentarycznie. Mnogość głosów, które podmienia dyskretnie narrator, nie składa się jednak w żadną całość. Wielogłos nie daje całości, tylko wielość szczegółów, patchwork. Narrator, złośliwy demiurg rodem z PKP dopowie, że składanie na siłę w całość prowadzi do śmiesznego doktrynerstwa, czy do śmieszności po prostu. Zatem trzeba sobie świat opowiedzieć nie mając szans na to, by uczynić to w pełni. Jest ten pociąg z prozy Maliszewskiego rodzajem więzienia, postplatońskiej jaskini, pieczary, która tworzy majaki, ale nie daje żadnej pewności, że na zewnątrz jest cokolwiek bardziej prawdziwego. Jest w tej prozie spór, a linie konfliktu zrazu niemrawo, ale z czasem coraz wyraźniej układają się wokół dwóch głównych protagonistów, których bez trudu można wysupłać z korowodu sennych majaków. Jeden to ksiądz Mateusz, jakby przypadkiem złączony imieniem z bohaterem popularnego serialu, drugi to Pisarz (napiszmy go z Wielkiej Litery). Ten pierwszy zdaje się wyznawać nawet nie tyle wiarę w Boga, ale w przejrzystość zasad, jasnego rozdziału dobra od zła, jasności od ciemni. Według niego nie trzeba nic opowiadać na nowo, bowiem świat został objawiony i podany do wierzenia, wszystko inne to namuł złego ducha. Pisarz inaczej – rwie narrację, obraca powagę w groteskę, a śmieszności przydaje czułości i zyskuje moc sprawczą. Dochodzi do tego, że zaczyna mu się wydawać (a może mu się wcale nie wydaje – nie jest to do końca jasne), że kieruje losami nie tyle świata, ile opowiadanej opowieści, pasażerów pociągu, w tym i Księdza Mateusza. Dzieje się to trochę na podobnej zasadzie jak niektórzy ludzie twierdzą, że potrafią kierować snem, powtarzać raz zdarzoną scenę, odkształcać bieg zdarzeń, aby był bardziej po myśli śniącego. To ten spór o rzeczywistość, którego erupcją jest scena końcowa w okolicy stacji Krzyż (to nie pierwsza gra Maliszewskiego z Krzyżem – odsyłam do niepozornego Dziennika pozornego wydanego w 1997 roku przez „Topos” , ale i wielu innych tekstów) stanowi główną oś nowej prozy Maliszewskiego.

 Przy tym jak na autora Sajgonu przystało – luźna jest kompozycja, luźne są obrazy, niezauważalne przesunięcia akcentów i punktów widzenia, które co i raz wyprowadzają w pole i zmuszają do czujności. To nie jest grzeczne, arcydzielne bonsai w ogródku literatury, to Maliszewszczyzna, niegrzeczna formacja dzikich samosiejek, pierwotny żywioł zarastający szybko i pozornie bez ładu i składu, jak olchy i leszczyny na zamkniętym torowisku. Nie pochylą się nad tą prozą pewnie szacowne gremia jurorskie, które – wobec zanikania życia intelektualnego – próbują układać nagrodami ważność literacką autorów. Ale ona o to nie dba, rośnie swobodnie, żyje i gwiżdże na poklask i w tej niepodległości cały jej urok.

Radosław Wiśniewski

 
----
Źródło: Miesięcznik Odra
 
Miesięcznik Odra jest dostępny w Empikach, wybranych kioskach RUCHu oraz w Dolnośląskim Centrum Informacji Kulturalnej, gdzie Odrę można nabyć w promocyjnej cenie 8 zł, natomiast archiwalne numery miesięcznika w cenie 5 zł.


https://www.traditionrolex.com/30