Powódź 1997 i co dalej? Nowy początek po katastrofie

2014-04-10  12:01

17 lat temu wielka powódź zaskoczyła Dolnoślązaków i zniszczyła domy tysięcy ludzi. Straty były ogromne. Ale dziś, patrząc z perspektywy czasu, wiemy, że wielu z nas dała ona poczucie wspólnoty i niespodziewaną siłę do zmian. 

"Żółta, spieniona woda rwie ulicami Kłodzka. Z brzegów wystąpiła płynąca przez miasto Nysa Kłodzka. Wezbrały też wszystkie potoki i rzeki w Wałbrzyskiem. Uliczkami Wilkanowa, małej wsi koło Bystrzycy Kłodzkiej, płynęły wczoraj krowy, psy i świnie" - pisaliśmy, wówczas jeszcze jako "Gazeta Dolnośląska", 8 lipca 1997 r.

Wszystko zaczęło się od ogromnych opadów w dorzeczu Odry w Czechach. W ciągu trzech dni lokalnie spadło około 500 mm deszczu. W tym samym czasie na obszarze zlewni Nysy Kłodzkiej zanotowano aż 300 mm opadów. IWC Replica Watches W Wałbrzyskiem zaczęło lać 4 lipca, a w Jeleniogórskiem dzień później. 7 lipca rzeki wystąpiły z brzegów.

Dwa dni później pisaliśmy: "W 40-tysięcznym Kłodzku, najpiękniejszym zabytkowym mieście Kotliny Kłodzkiej, nie ma już restauracji, sklepów, dworca PKP i PKS, niektórych mostów. Przez miasto przetacza się spieniony nurt Nysy Kłodzkiej. Walą się domy w centrum. Nie ma prądu, żywności, tylko gdzieniegdzie działają jeszcze telefony".

Oby nie było jak wtedy

Beata Bogusławska, która w monografii "Kłodzko. Dzieje miasta" opisuje powódź 1997 r., podkreśla, że nawet dzisiaj, 17 lat po wielkiej wodzie, za każdym razem, gdy rzeki wzbierają, a synoptycy zapowiadają duże opady, mieszkańcy zaklinają rzeczywistość: "Oby tylko nie było tak jak wtedy". - Przed 1997 r. miasto sześciokrotnie nawiedzały duże powodzie, ale żadna nie była tak ogromna jak tamta. Na klasztorze Ojców Franciszkanów przyjęło się zaznaczać najwyższy poziom wody kolejnych powodzi. Ta sprzed 17 lat miała 344 cm, kreska z datą 8 lipca 1997 jest więc wysoko ponad drzwiami klasztoru - opowiada Bogusławska.

Mieszkańcy Kłodzka i okolic nie byli przygotowani na kataklizm. Zabrakło komunikatów ostrzegawczych, nikt nie dowiózł worków z piaskiem. - Gdy 7 lipca wał został przerwany, 1,5 tys. osób czekało na ewakuację. Mieszkańcy z niezalanej części miasta ruszyli na pomoc powodzianom. Gdy padły telefony, Kłodzko było odcięte od świata - mówi Bogusławska i wylicza: - Woda utrzymywała się w mieście przez trzy dni, kilkanaście osób zginęło, co najmniej 600 mieszkań zostało całkowicie zniszczonych, a straty oszacowano na prawie 92 mln zł. To tyle, co 50 rocznych budżetów miasta.

Wielu ludzi pomagało sąsiadom, ale nie wszyscy poczuli solidarność. "Odsłonił się krajobraz jak po wojnie - zrujnowane, zawalone ściany domów, bezdomni ludzie, brak wody pitnej, ulatniający się gaz, szlam, gruz. Pijane bandy rabują sklepy" - donosili nasi reporterzy z zalanych terenów.

Karnawał i obóz pracy w jednym

We Wrocławiu woda pojawiła się 12 lipca. Fala kulminacyjna przeszła przez miasto o północy, gdy wszyscy wrocławianie wylegli na ulice, by walczyć o miasto.

Zmarły przed sześcioma laty socjolog prof. Wojciech Sitek jeszcze w 1997 r. opublikował książkę "Wspólnota i zagrożenie. Wrocławianie wobec wielkiej powodzi". Opisywał w niej, jak mieszkańcy w czasie ogólnego zamieszania, bezradności i braku procedur wzięli sprawy w swoje ręce i sami się organizowali, by ratować swoje miasto - z różnymi zresztą skutkami. Przytaczał przykłady, gdy cywile wydawali dyspozycje policjantom i żołnierzom, a oni te polecenia wykonywali, strażnika miejskiego, który z radia dowiadywał się, gdzie ma wysłać pomoc, i nadal słuchał radia, by w ogóle wiedzieć, co ma robić, taksówkarzy wożących za darmo chłopców z łopatami przez całe miasto czy sąsiadów mających opinię pijaków, którzy okazywali się najodważniejszymi i najchętniejszymi pomocnikami i obrońcami. 

Mieszkańcy ogromnie angażowali się w pomoc innym, mimo wielkiego zmęczenia godzinami umacniali wały, przenosili rzeczy i w każdy inny sposób wspierali zalanych. Prof. Sitek stan, w jakim działali wówczas wrocławianie, nazwał nawet "połączeniem karnawału z obozem ciężkiej pracy".

"Podjeżdżały ciężarówki i worki były od razu ładowane. Pamiętam taki jeden, co służy do przewożenia samochodów, został tak załadowany, że tylne koła tarły o podwozie. Kierowca wysiadł, obejrzał, już nawet ktoś zabierał się za zdejmowanie worków, ale on coś krzyknął, że tam na niego czekają, i pojechał. Aż dym z tych opon się unosił - wspominała jedna z wrocławianek, której relację spisał prof. Sitek.

Wydarzenie 25-lecia

Dziś o powodzi 1997 r. we Wrocławiu mówi się jako o zbiorowym micie początku tego miasta jako nowego w sensie społeczno-kulturowym. Do tej pory bowiem - zdaniem socjologów - wrocławianie nie utożsamiali się ze swoim miastem, co wynikało z wymiany ludności w tym miejscu po 1945 r. Mimo upływu lat brakowało czynnika, który zjednoczyłby wszystkich. Okazała się nim powódź. Potwierdziły to badania Instytutu Obywatelskiego opublikowane przed trzema laty w raporcie „Nowi mieszczanie w nowej Polsce”. Wskazały one, że dopiero w 1997 r. mieszkańcy po raz pierwszy mogli poczuć się zintegrowaną społecznością i zaczęli postrzegać siebie jako świadomych obywateli miasta. Podczas powodzi po raz pierwszy w historii poczuli wzajemną solidarność i zaufanie, co pozwoliło im spojrzeć na Wrocław jak na „swoje” miasto. „Przestali postrzegać dziedzictwo miasta w kategoriach dychotomii »polskie - niemieckie «, a zaczęli widzieć dziedzictwo »ich miasta « - Wrocławia” - czytamy w raporcie. 

"Efekty psychologiczne nie były wyłącznie negatywne - wrocławianie uświadomili sobie, jak wiele mają do stracenia", pisał Norman Davies w "Mikrokosmosie". Z tego samego powodu, gdy niedawno ogłosiliśmy plebiscyt na najważniejsze wydarzenie ostatnich 25 lat we Wrocławiu, zwyciężyła właśnie powódź 1997 roku, i to z dużą przewagą. Zagłosowało na nią 68 proc. czytelników "Wyborczej" biorących udział w plebiscycie. Gdy zapytaliśmy znanych wrocławian, dlaczego to właśnie powódź jest dla nas nadal tak ważna, usłyszeliśmy m.in., że dopełniła procesu identyfikacji wrocławian z Wrocławiem, którzy bronili już swojego miasta, a nie tylko swojego dobytku (Bogdan Zdrojewski) i była kluczowa w budowaniu wrocławskiej tożsamości (Przemysław Filar z TUMW).

Co jednych zabija, innych wzmacnia

Psychologowie przestrzegają jednak przed zbyt optymistycznym postrzeganiem efektów powodzi 1997 r. Prof. Krzysztof Kaniasty w książce "Klęska żywiołowa czy katastrofa społeczna" pisze nawet: "Nie pozwólmy się oczarować opowieściami o heroicznych altruistycznych wspólnotach i terapeutycznych utopiach ( ). Romantyczne i pokrzepiające serca obrazy pokryzysowej jedności nie mogą przesłaniać faktu, że stres współprzeżywany przez wielu może przynieść długotrwałe osłabienie, a nawet zniszczenie stosunków międzyludzkich i poczucia społecznej przynależności".

Dr Magdalena Kaczmarek, psycholog ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, podkreśla, że oba poglądy - ten o nowym micie założycielskim Wrocławia, jak i ten o katastrofie społecznej - mogą mieć potwierdzenie w rzeczywistości i wcale nie są ze sobą sprzeczne. - Według Stevena Hobfolla ekstremalny stres, a taki przeżywamy przy traumatycznych wydarzeniach, jakimi są powodzie, powoduje, że człowiek wchodzi w pewną spiralę. To, czego doświadczamy, może nas pchać "w górę", czyli ku lepszemu, ku nowemu początkowi, albo "w dół", czyli możemy przez wiele lat zmagać się ze swoimi traumatycznymi doświadczeniami. Każdy człowiek może przechodzić to inaczej.

Dr Kaczmarek tłumaczy, że powodzie z racji swojej skali i powodowanych przez nie ogromnych strat materialnych mają zaburzający wpływ na wszystkich mieszkańców zalanego terenu. - Gdy woda opada, ludzie widzą, jak bardzo wszystko wokół się zmieniło i ile stracili. To wymaga od nich bardzo dużej adaptacji do nowych warunków. Nie wszyscy potrafią temu sprostać. Jeszcze przez dwa lata po powodzi nawet 20 proc. powodzian boryka się z problemami natury psychologicznej. Mają depresje i czują się źle zarówno psychicznie, jak i fizycznie - mówi psycholog SWPS.

Jednocześnie jednak psychologowie mówią o tzw. potraumatycznym wzroście. - Polega na tym, że wiele osób, które doświadczyły ekstremalnych sytuacji, szuka pozytywnych stron takich wydarzeń - wyjaśnia dr Kaczmarek. - Racjonalizują je sobie, myślą: "to mnie wzmocniło", "dzięki temu dowiedziałem się czegoś o sobie", "teraz wiem, co jest w życiu ważne", "wiem też, na kogo mogę liczyć i na kim polegać w takiej trudnej sytuacji".

Z badań psychologów wynika, że kryzysy wielu ludziom dają impuls do zmian, mobilizują, dając energię do działania, nie tylko w czasie, gdy konieczne jest ratowanie własnego dobytku czy pomoc sąsiadom, ale także później, właśnie w ramach nowego początku. Stają się bodźcem, by wreszcie zająć się rzeczami, z którymi przez długi czas się zwlekało. 

- Badania pokazują także, że po katastrofach i innych traumatycznych wydarzeniach przedsiębiorczość w danym miejscu bardziej się rozwija. Wszystko dlatego, że zmienia się postrzeganie ryzyka, ludzie mają większą skłonność do jego podejmowania. Dochodzą do wniosku, że skoro tak dużo stracili, to nie ma powodu, by drżeć o to, co pozostało. Można natomiast zacząć od nowa i rozwinąć to, co się ma - tłumaczy dr Magdalena Kaczmarek.

Także dla Wrocławia po powodzi 1997 r. nastały lepsze czasy. Miasto wyremontowało uszkodzone miejsca, a później przyciągnęło kapitał zagraniczny i zbudowało wokół siebie dobrą promocję, która sprawia, że mieszkańcy innych miast nam zazdroszczą. Oczywiście trudno stawiać znak równości między dzisiejszą sytuacją Wrocławia a popowodziowym impulsem i zbudowaniem tożsamości mieszkańców, ale pewnie był to jeden z czynników. 

Lucyna Róg

 

Materiał jest częścią cyklu: "Tożsamość Dolnoślązaka - Unia Wielu Kultur" Gazety Wyborczej Wrocław, ukazującego się w Magazynie z Dolnego Śląska.

Materiał publikowany jest w ramach porozumienia zawartego pomiędzy Dolnośląską Kulturą i Sztuką i Gazetą Wyborczą we Wrocławiu.

----
Źródło: Gazeta Wyborcza Wrocław
Fot. Agencja Gazeta

https://www.traditionrolex.com/30