Skazany na bluesa - Tomek Kowalski w rozmowie z Patrycją Król

2014-03-29  20:00

Pochodzący z Marcinowa pod Trzebnicą Tomasz Kowalski w 2012 roku odniósł pierwszy, ogromny sukces – wygrał program Must Be The Music. Niecałe 2 lata później sięga po coś więcej, niż tylko muzyka. Dostaje główną rolę w spektaklu „Skazany na bluesa” w Teatrze Śląskim w Katowicach. Wciela się w postać Ryszarda Riedla, wokalisty grupy Dżem. Spektakl jest skazany na sukces.

Zawsze unikałeś porównań do Ryśka Riedla, nie chciałeś, by tak na Ciebie mówiono. Jednak teraz, po niezwykłej roli w spektaklu, gdzie wcielasz się właśnie w tę postać, trudno będzie się od tej etykietki odciąć. Nie tylko ze względu na Twój głos, ale również charakterystyczny wygląd. Nie przeszkadza Ci to?

Tomasz Kowalski: No tak, teraz już na pewno przylgnęła do mnie na stałe etykietka „Rysiek”, ale patrząc na to, co dzieje się w spektaklu, na ogromne zainteresowanie nim, przekonuję się, że ludzie wciąż chłoną taką muzykę - i to daje mi wiarę, że wcale nie trzeba iść komercyjną drogą, że blues rock wciąż cieszy się masą zwolenników i warto dla nich tworzyć. Być może przełoży się to na mój rozwój muzyczny. Generalnie w całym spektaklu nie udaję ani nie naśladuję Ryśka, ponieważ go nie znałem. Dżem znam jedynie z kaset i płyt. Wszystkie sceny gram po swojemu. Ani razu też nie starałem się grać tak, jak np. Tomasz Kot w filmie („Skazany na bluesa”, reż. Jan Kidawa – Błoński – przyp. red.). Śpiewam również po swojemu, a że ludzie czasami odnajdują w tym coś z Ryśka, jest bez wątpienia jedynie komplementem.

Audemars Piguet Replica Watches

 

Obawiałeś się też ortodoksyjnych fanów Dżemu. Jak oni reagują na to, co robisz?

Ciężko powiedzieć, jednak chyba cieszą się, że ludzie chcą pamiętać o Ryśku i dlatego powstają przedsięwzięcia, podobne temu w Teatrze Śląskim. Patrzę po twarzach ludzi - jedni w skupieniu i milczeniu oglądają spektakl, inni śpiewają razem ze mną, jeszcze inni płaczą. Reakcje obecnych na sali pod koniec spektaklu są piękne - cały teatr stoi, klaszcze i domaga się bisów. Było też paru członków najstarszego fanklubu Dżemu, tacy starsi panowie z długimi brodami, i widziałem łzy w ich oczach, także już niczego się nie obawiam. Spektakl będzie gościł na deskach teatralnych jeszcze nie raz i pewnie różne będą te reakcje, jednak póki co więcej jest pozytywnych.

W jednym z wywiadów mówiłeś, że sam walczysz z emocjami na scenie. Ryszard Riedel to kultowa postać, szczególnie na Śląsku otoczona wielką czcią. Co czujesz, gdy grasz?

Wszyscy wiemy, jakie są teksty Dżemu. Każdy człowiek może znaleźć ich odzwierciedlenie we własnym życiu i niektóre naprawdę przypominają fragmenty z życia każdego z nas. Są momenty, kiedy trzeba wyśpiewać najtrudniejsze emocje, a gdy człowiek sobie przypomni to i owo z własnego życia, to bywa ciężko. Takim kulminacyjnym momentem jest „List do M.”, który sam w sobie jest przepełniony żalem i tęsknotą - emocjami, które okrutnie poruszają serce. Powoli jakoś to ogarniam, bo to już któryś spektakl z kolei, ale też do końca z tym nie walczę, bo przekaz powinien być prawdziwy.

Pamiętam jedno z Twoich wykonań tego utworu w dawnej Famie, już wtedy zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Niesamowite jest to, że w ciągu zaledwie kilku lat z takiego śpiewania dla grona znajomych Twoja muzyczna kariera tak pięknie się rozwinęła.

To samo sobie myślę. To niesamowite, że dane mi było tak wykorzystać ten czas. Niektórzy walczą o coś takiego całe życie, a mnie się udało to tak szybko.

Jesteś też chyba pierwszym laureatem talent show, którego kariera muzyczna łączy się z formą teatralną. To sprawa dość bezprecedensowa, prawda?

Być może inni tego nie szukają. Każdy inaczej korzysta z tego, co daje udział w takim programie. Ja przypuszczam, że nawet gdybym nie brał udziału w Must Be The Music, to i tak prędzej czy później trafiłbym do teatru, gdyż zawsze mnie fascynował.

A jak właściwie dowiedziałeś się o castingu?

Wujek, aktor z Torunia dał mi cynk, że jest casting do spektaklu. Cała historia jest dość ciekawa - splot zupełnych przypadków. Arek Jakubik (reżyser – przyp. red.) nawet nie wiedział, że brałem udział w Must Be The Music. Oni, ludzie teatru, kompletnie nie oglądają takich rzeczy. Kiedy nie udało im się nikogo wybrać na pierwszym castingu, Arek razem z dyrektorem teatru Robertem Talarczykiem byli załamani. Ktoś przypomniał im wtedy, że ja wysyłałem maila w sprawie castingu, na którym nie mogłem się pojawić w wyznaczonym terminie. Pierwsza reakcja była mniej więcej taka: „trudno, ma pecha”, jednak odpalili moją „Modlitwę III” na youtube. Ponoć opadły im szczęki. Stwierdzili: „to jest ten gość”. Postanowili dać mi szansę pokazania swoich sił w drugiej turze castingowej. Tam byli naprawdę różni ludzie - wokaliści, zawodowcy, tkwiący w tym od lat, a ja kompletnie bez przygotowania, bez doświadczenia… dostałem to.

Twój ojciec jest charakterystyczną i dość znaną postacią w Trzebnicy i w okolicach. Od lat prowadzi Małe Muzeum Ludowe, a Ty wyrastałeś w tym środowisku, otoczony różnymi symbolicznymi przedmiotami i szeroko pojętą sztuką.

Tak, ciężko przy takim człowieku wyrosnąć na kogoś nie związanego zupełnie ze sztuką.

Jakie obawy, a jakie nadzieje Ci towarzyszyły, związane ze spektaklem?

Nie miałem ani żadnych obaw, ani żadnych nadziei. Jeżeli chodzi o stronę muzyczną, to odseparowałem FBB od spektaklu. Miałem wewnętrzny spokój, jakbym przeczuwał, że będzie dobrze. Teraz widzę, że owocuje to różnymi znajomościami, otwierają się różne drzwi.

W jednej z ostatnich scen z Twoich ust padają piękne, mądre słowa. „Kto nie marzy – umiera”. Marzyłeś kiedyś o takim sukcesie? O takiej roli?

Na razie sukces nie przekłada się na jakąkolwiek rozpoznawalność. Jak dotąd przydarzyło mi się to raz, gdy wracałem z Katowic. Ktoś mnie rozpoznał i zaklepał mi miejsce w autobusie, bo kolejka była ogromna (śmiech). Wiadomo - marzyłem, żeby zawiązał się jakiś zespół, stały skład. Marzyłem o fanach, wielkiej scenie, koncertach, trasach, a o teatrze – kiedyś, jakieś skromne myśli się pojawiały, szczególnie gdy oglądałem na deskach teatru mojego wujka czy ciocię. A teraz proszę - sam gram. Marzyć trzeba, ale przede wszystkim wcielać w życie te marzenia. Siedzenie w domu nic człowiekowi nie daje, zawsze trzeba wyjść do ludzi.

Przypominając tekst ”Skazanego na bluesa”, ilu jeszcze jest takich on? Jak Rysiek?

Jest wielu ludzi bardzo utalentowanych, ale taka droga, jaką przeszedł Rysiek, jest dla nielicznych. Nie wszyscy mogą być ikonami. Choć mogło być wielu zdolniejszych od Ryśka, czy od Niemena, to jednak tak w życiu jest, że nie każdy ma szansę zostać kimś na miarę tych dwóch artystów.

Jak wyglądają Twoje bliższe i dalsze plany muzyczne?

Na pewno płyta, a nawet płyty z FBB, tak szybko, jak to tylko możliwe, ponieważ materiał już jest. Trochę zweryfikowaliśmy nasze plany, raczej zostaniemy przy blues-rockowej konwencji. No i zostają spektakle. Pojawiła się propozycja wystawienia „Skazanego…” podczas tegorocznego Festiwalu im. Ryśka Riedla w Chorzowie. To będzie niesamowite przedsięwzięcie - zagrać ten spektakl dla kilkanastu tysięcy ludzi!

Gratuluję i trzymam kciuki za Twoje dalsze sukcesy.


Rozmawiała: Patrycja Król

 

---

Za materiał dziękujemy redakcji Panoramy Trzebnickiej.